Menu Zamknij

relacje zawodników

Zastanawiasz się, czy magurski jest fajny?

Ultramaraton Magurski to wspaniała przygoda, przede wszystkim dla naszych zawodników, ale także wolontariuszy i osób kibicujących. Otrzymaliśmy mnóstwo relacji od tych, którzy byli w nami na V edycji Ultramaratonu Magurskiego w tym roku. Jeśli chcecie poznać smaczek ultra-magurskiej sportowej rywalizacji, poczuć się jak na trasie czy podejrzeć na czym polega nasz wolontariat zachęcamy do lektury. 

Na Ultramaraton Magurski
żonie namówić się dałem
i razem z ekipą znajomych
drugi raz na niego pojechałem.
Rok temu trasa długa
w kość strasznie mi dała
i okrutnie moje nogi zmasakrowała.
W tym roku organizatorzy troszkę namieszali
i w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara
biegaczy na trasę wypuszczali.
W piątek popołudniu
do biura zawodów się udałem,
gdzie pakiet startowy
szybko i sprawnie odebrałem.
Następnie pora obiadowa nastała
i sprawdzoną metodą
dobra pizza energię na bieg dać miała.
Dokąd a może do Kątów na nią pojechaliśmy
i tam w Chono Tu całkiem smacznie zjedliśmy.
Wieczorem wróciliśmy do kwatery,
i zacząłem trasy analizowanie,
a potem ekwipunku szykowanie.
Jako że noc krótka się szykowała
o 21 chatka biegaczy już spała.
Gdy nadeszła godzina 3 minut 30,
sen szybko skończył się
bo wtedy pobudka zagrała
i ekipa ze śląska
na Ultramaraton Magurski się przygotowywała.
Żona śniadanie zrobiła
i prawie pod usta podstawiła.
Dwie bułki z dżemem truskawkowym
popite herbatą o smaku owocowym,
bo taka się akurat wylosowała
choć czarna być miała.
Po czwartej, spacerkiem na start ruszyliśmy
i po przejściu 1,5 km już na nim byliśmy.
A tam biegaczy ze 100 chyba było
i wszyscy jak zoombi wyglądali- czyżby za wcześnie wstali?
Część z nich toalet jeszcze szukała
a inna grupa w skupieniu na start wyczekiwała.
Godzina zero nieuchronnie się zbliżała
5 bo o niej mowa zaraz nastać miała.
Odliczanie szybkie nastąpiło
i liczne grono biegaczy na trasę wyruszyło.
Początkowo asfaltem,
potem trawiastymi ścieżkami i leśnymi dróżkami
tak przebiegała droga Pod Kamień.
A potem zbieg ostry, śliski i miejscami kamienisty.
Część biegaczy podobnie jak rok temu
drogę tam pogubiła
ale szybko swoją pomyłkę naprawiła
i na właściwą trasę wróciła.
Po zbiegu na łąki wyleciałem
gdzie jednak wschodu słońca
nie zastałem.
Pomimo tego widoki zachwycały
a pasące się już na łąkach krowy
wszystkich dopingowały.
Kąty mijam ukradkiem
i asfaltem powoli
do Desznicy zmierzam.
Wioskę tą szybko przebrnąłem
i mozolną wspinaczkę
na Kolanin zacząłem.
Grupa biegaczy jeszcze liczna była
ale podczas wspinaczki
część z nich zwolniła.
Trochę luźniej z tego powodu się zrobiło
i dlatego też
na punkcie żywnościowym Pod Ostryszem
kolejek nie było.
Godzinę zapasu nad limitem miałem
bo po dwóch od startu na punkt doczłapałem.
Wodę wypiłem, colą poprawiłem
arbuza złapałem i na miejscu wszamałem.
Potem w bidonie wodę uzupełniłem
i w dalszą podróż szlakami Beskidu Niskiego ruszyłem.
I znowu w górę zasuwać trzeba było
przez Świerzową aż na Magurę Wątkowską.
Z Magury pięknie się zbiegało,
chociaż za krótko to trwało.
Potem wkroczyłem na teren błotnisto bagnisty
co oznaczało, że bacówki w Bartnem jestem bliski.
Przy bacówce turyści dopiero co wstali
z mapą trasę wycieczki pewnie obmyślali.
A ja w prawo i lewo skręciłem,
Bacówkę w tyle zostawiłem
i na Wołowiec się kierowałem,
gdzie dalej godzinę do limitu miałem.
Na Wołowcu ekipa Wolontariuszy od rana zasuwała
i w kilka osób biegaczy sprawnie obsługiwała.
Każdy był obsłużony
i od stołu odchodził zadowolony.
Między Ostryszem a Wołowcem zapas izo wypiłem,
a teraz, ponieważ okazja na jego uzupełnienie była
niezwłocznie – z pomocą wolontariuszy, to zrobiłem.
Podobnie z bidonem na wodę uczyniłem
i pod sam korek go napełniłem.
W międzyczasie na punkcie,
colę wypiłem, arbuzem doprawiłem,
ciastek z czekoladą pojadłem
i kilka na drogę podkradłem.
Po odpoczynku krótkim
w dalszą drogę do Ożennej pognałem.
Organizatorzy bardzo zadbali
i wody na trasie biegaczom nie żałowali.
Na odcinku Wołowiec – Ożenna
rzeczki kilkukrotnie przeskakiwać trzeba było.
Suchą stopą na drugą stronę przejść
chyba nikomu dane nie było,
choć byli tacy co próbowali –
jedni po kamieniach,
a inni po drzewach skakali.
Ja do tych drugich się zaliczałem
i buty w miarę suche prawie całą trasę miałem.
Na odkrytej przestrzeni
Słońce dać o sobie dawało
i coraz mocniej przygrzewało.
Przez Nieznajową przeleciałem
po drodze kapliczki, cmentarz i krzyże przydrożne mijałem.
Potem Radocyna była,
która symbolicznymi drzwiami
wrażenie na mnie zrobiła.
Rok temu ich nie zauważyłem
ale to pewnie dlatego
że na tym odcinku w kryzysie byłem.
A za tymi wioskami
na szlak niebieski – granica prowadzący, wleciałem
i w kierunku przejścia granicznego
na Przełęcz Ożenną się kierowałem.
Tam też biegacze decyzję podejmowali
i długą albo krótką trasę wybierali.
Każdy wybór był kuszący –
65km i na mecie wypoczywać
czy może 100km i dalsze zakątki Parku Magurskiego
i Beskidu Niskiego podziwiać.
Na punkcie Arek mnie wita
i razem z koleżanką się pyta
jaki dystans wpisać mi mają.
Odpowiadam, że nie wiem jeszcze
ale raczej setkę im obwieszczę.
Chwil parę na zastanowienie sobie daję
i w między czasie na odpoczynek się udaję.
Siadam, buty ściągam, kamienie z nich wytrzepuję,
stopy lekko masuję, a potem skarpetki poprawiam
i nogi do butów ponownie wkładam.
Bukłak który pusty do tej pory miałem
wolontariuszka mi wodą napełniła.
W międzyczasie innej wolontariuszce zwiastuję,
że na setkę się jednak decyduję.
Pytam też o kolegę swego,
lecz jak się okazuje
nie dobiegł jeszcze do punktu tego.
Za obsługę wszystkim dziękuję
i na dalsza trasę wylatuję.
Biegłem dobry kilometr już chyba
kiedy się zorientowałem
że raczej na złą trasę poleciałem.
Mapę wyjąłem, gpsa w komórce włączyłem,
a po drodze jeszcze,
spotkanego biegacza zapytałem
na trasie jakiego dystansu wylądowałem-
dystans krótki- odpowiedział zdziwiony.
Oznaczeń wcześniej żadnych nie widziałem,
a gdzie biec dalej na punkcie nie spytałem.
Wobec tego szybką analizę zrobiłem i na setkę
w okolicy Czeremchy powróciłem.
Jak potem w domu sprawdziłem
to dystansu nawet nie skróciłem,
a dodatkowo jeszcze 50 m w górę nadrobiłem.
Do Mazgalicy w miarę biegowo było,
a potem podejście pod Baranie nastąpiło.
Te niecałe 4 km mocno w kość dały
i na szczycie czułem się cały obolały.
Dwie dziewczynki z ojcem tam były
i chyba obiadem się raczyły.
Na deser LIONA im podarowałem
którego z punktu na Wołowcu zabrałem
a jednak jeść go nie zamierzałem.
Za to w podzięce
uśmiech od nich dostałem
i pognałem dalej.
Teraz w dół
do Olchowca trasa prowadziła
więc ponownie biegowa była.
W międzyczasie stopy znaki dawały
że pęcherze na nich powstały.
Punkt w Olchowcu
przez Dorotę nadzorowany
bardzo dobrze był zorganizowany.
Ciasto, naleśniki i coś z pod lady
ale z ostatniego nie skorzystałem,
bo dalej bym już biec nie dał rady.
Pęcherze na stopie zakleiłem,
napełniłem pojemniki, zrobiłem jeszcze ze dwa łyki,
i tak przygotowany
mając zapas czasu duży
ruszyłem w dalszą część podróży.
Droga szeroka, asfalt na niej położony
a ja się czułem się jak na patelni – smażony.
Drzew przy drodze dużo było,
jednak rzadko takie stało,
które cień biegaczom dawało.
W końcu jest – Chyrowa punkt ostatni
10h28min prawie i zapasu mnóstwo.
Jednak mimo tego postój jest krótki,
arbuza kawałki ze dwa szybko u mnie znikają,
potem wolontariusze colę polewają.
Głowę trochę schłodziłem
i na ostatni etap trasy wyruszyłem.
Wiedziałem co mnie już czeka
i że za 20 km będzie meta.
Przyspieszenia dostałem i przed siebie gnałem.
Polana szybko zaliczona
następnie Wierchowina, Łysa Góra
potem trochę lasu, a za nim łąki i pola.
Widoki tam były na okolice wspaniałe
ale musiałem zasuwać szybko dalej.
Jeszcze tylko dwa zbiegi i Pod Kamień podejście pozostało,
myślę sobie że to już strasznie mało.
Nim się odwróciłem to już w Kątach byłem,
gdzie do pizzerii wstąpiłem
i bidon z wodą uzupełniłem.
Potem wracam na trasę i na zakręcie widzę Marshalla,
który niczym przedstawiciel handlowy,
wodę biegaczom zachwala.
Zamieniam z nim słów kilka,
napełniam softlaska
żółwia przybijam i się zawijam.
Wiem, że podejście Pod Kamień,
ciężkie czeka mnie jeszcze,
więc podnoszę dwa kije
i razem z nimi na górę się wiję.
Tam „kompanów” porzucam
dziękując im wielce
bo teraz już mi nie będą
potrzebne w ręce.
Jakieś 300 metrów w dół na 4 km pozostało
także nie ma co czekać
i 6 bieg włączam śmiało.
Prędkość może nie jest zawrotna
a mimo to glebę zaliczyłem
na pastuchu się przewróciłem.
Zakląłem soczyście, szybko się zebrałem
i czym prędzej w dół dalej pognałem.
Ostatni strumyk przeskakuję
i na asfalt wylatuję,
ludzie mówią że już blisko,
a na mecie czeka piwko.
No i raz, dwa trzy
na mecie zjawiam się 14.
Tam żona mnie udekorowała
która z medalem wyczekiwała,
i jeszcze buziaka mi dała
czym ukończenia biegu mi pogratulowała.
Rok temu po biegu ledwo chodziłem,
a w tym nie dość że czas poprawiłem
to czułem się znakomicie
i niektórzy pytali
czy nie chciałbym biec dalej.
Następnie Patrycja się zapytała
piwo czy woda,
a może oba napoje ma mi podać.
Gratulacje od znajomych jeszcze przyjmowałem
i od Organizatora także je dostałem.
Bieg był piękny w całej swej ozdobie,
i myślę że każdy jego uczestnik to powie.
Wolontariusze bardzo mili
ze wszystkim sobie poradzili.
O każdego biegacza dbali
i bardzo się starali
aby każdy uśmiech miał
i z nim do mety gnał.
Wszyscy na medal się spisali
organizatorzy, wolontariusze
i Ci co pogodę zamawiali,
a ja pierwszą setkę zaliczyłem
i Krempną z miłymi wspomnieniami opuściłem.

Autor: Mariusz Dudek

Ultra Magurski, oj tu się trochę działo! A że się zbytnio nie przygotowywałem, to nie nastawiałem się na „wykręcenie” jakiegoś rewelacyjnego czasu. Chciałem po prostu dobiec do mety. Takie było założenie, a łatwo nie było (ok. 2000 m przewyższeń – czyżby powtórka z „Ducha Pogórza”?). Na szczęście udało się po mimo licznych zmagań ze swoimi słabościami. Pewnie opaczność nade mną czuwała, bo prawie cały dystans biegłem w czyimś towarzystwie. A jak każdy ultra-biegacz wie, to bardzo pomaga 😄 Wystartowaliśmy z Krempnej rano o 5-tej, kiedy ledwo co zaczęło świtać. Przez pierwsze 33 km, czyli do drugiego punktu kontrolnego (Wołowiec) towarzyszył mi Krzysiek. I na tym punkcie stwierdziłem, że sobie trochę dłużej odpocznę niż na pierwszym (Pod Ostryszem), ponieważ do kolejnego był dłuższy międzyczas, niż do tych dwóch pierwszych. Poza tym już od ok. 20 km zaczęły męczyć mnie lekkie zawroty głowy. Pewnie za mało zjadłem i wypiłem na pierwszym punkcie. A każdy z nich był obficie zaopatrzony, dlatego w Wołowcu „władowałem” w siebie sporo jedzenia i poprosiłem o dolewkę izo do bukłaka i bidonu. To była bardzo dobra decyzja, jak się później okazało, ponieważ pogoda zaczęła nas mniej rozpieszczać. Dobra aura się skończyła i kolejne 33 km trzeba było biec w słońcu. Na szczęście nie cały czas, gdyż trasa wiodła także leśnymi ścieżkami 🙂 A od Wołowca do kolejnego punktu w Ożennej towarzyszyła mi dziewczyna (niestety jak zwykle nie zapytałem o imię). Rozmawialiśmy – jak to biegacze – o zawodach, na których już starowaliśmy i o przeróżnych przygodach z nimi związanych. Dzięki tym rozmową zapominałem o tym, że przecież bolą mnie kolana. A bolały praktycznie od 10 km. Niestety przed Ożenną na zbiegu odstawiłem nowo poznaną biegaczkę, ponieważ jak to ja, uwielbiam zbiegi, które znacznie szybciej pokonuję niż podbiegi. W końcu dobiegłem do trzeciego punktu żywnościowo-kontrolnego, a tam oprócz wyżerki spotkałem znajomych Arka i Anię. Anny to się tam nie spodziewałem. Oczywiście wdałem się w krótką rozmowę z nimi. Podjadłem i popiłem trochę, i pomyślałem – no to w drogę. Ania próbowała mnie przekonać, żebym pobiegł na 100 a nie na 65 km, ponieważ zmieściłem się w limicie i wcale nie wyglądam na zmęczonego 🙃 Wytłumaczyłem jej, że nie dałbym rady. Za bardzo mnie kolana i uda bolały. A to by było za duże obciążenie dla moich nóg. No więc w drogę do mety w Krempnej 😀 Zostało tylko lub aż 17 km. Jak dla mnie, co się w trakcie okazało, bardzo długich i męczących. Na szczęście biegłem w towarzystwie biegaczy, więc zapominałem trochę o bólu. Na ok. 54 km padł mi zegarek. Zanim się zorientowałem, to przebiegłem jakiś kilometr. Włączyłem endo, bo oczywiście szkoda mi było tracić niezarejestrowane kilometry. W pewnym momencie na podbiegu słyszę za sobą „Hello!” – ki czort? – pomyślałem. A tu nasza koleżanka Sabina. Z uśmiechem na twarzy wybiegała pod górkę, jakby dopiero co zaczęła swoją biegową przygodę. Aż towarzyszący mi biegacz zapytał się „Co Ty dziewczyno brałaś”? A ona tylko: „Dostałam powera, więc biegnę!” I poszła jak rakieta. Później jeszcze przez jakiś czas widziałem ją, aż w końcu zniknęła mi za horyzontem. A mnie kolana co raz bardziej przypominały o sobie. W końcu z kilkoma biegaczami dotarliśmy do ostatniego zbiegu (z Wysokiego). Ojej, ale bolało. Jak lubię zbiegać, tak wtedy wcale mi się to nie podobało 😕 Ale jakoś szybko pokonałem ten zbieg, bo wiedziałem, że później będzie już w miarę płasko i kolana trochę odpoczną. Jednak nie tak prędko. Ostatnie kilometry wiodły asfaltem. Niezbyt to było przyjemne dla zmęczonych nóg. W pewnym momencie znowu ktoś krzyczy za mną. Patrzę, a tu kolejny znajomy biegacz – Darek. Jak miło w ostatnich kilometrach kogoś znajomego spotkać. Widać było, że Darek ma jeszcze mnóstwo siły, bo tylko mówił, „To co? Truchtamy?”. Jednak ja już nie dawałem rady, miałem zbyt zmęczone nogi. I w głowie coś jakby zaczęło wirować. A nie miałem już izo w bukłaku. Dobrze, że została mi cola. Podpiłem trochę, ale jakoś ciężko było mi nadal truchtać. Darek napierał – „Truchtajmy!” – ”Oj nie tym razem, muszę jeszcze trochę dać odpocząć moim nogą” – powiedziałem – „Darek biegnij – na mecie się spotkamy, nie będę Cię zatrzymywał”. I pogonił. A ja po trochę marszu i biegania na przemian, żeby tylko dotrzeć do ukochanej mety. Dogonił mnie jeden z biegaczy, z którym już wcześniej na trasie rozmawiałem. Też było widać, że chłopka ma już dość. Zapytałem tylko ile nam zostało do końca – usłyszałem 1,5 km. O jak dobrze, ale blisko 😀 I tak we dwóch biegliśmy do mety. Oczywiście na przemian z marszem. I w końcu udało się. Oto jest – meta. Ostatnimi siłami wbiegłem, uśmiechnięty i zadowolony – udało się 💪 A tym bardziej zadowolony, że z całkiem przyzwoitym czasem ukończyłem. Oprócz medalu trzymałem piwo i wodę. Nie pamiętam kiedy tak bardzo mi smakowało piwo. Wypiłem dość szybko 😄 I tak oto zakończyła się przygoda z Magurskim Ultramaratonem 😆

Autor relacji: Michał Ćwiąkała

Plan na długi dystans Magurskiego w 2019 r. urodził się już podczas udziału w czwartej edycji.
W międzyczasie info, że dystans wydłuży się z 92 na 100km 🙂
Super. Będzie setka 😀
Zapis w pierwszym terminie, niemalże po rozpoczęciu zapisów i czekanie na końcówkę urlopu w sierpniu.
Po drodze przepisujemy pakiet biegu na Wysokie z Ani na mnie. (Kontuzja wykluczająca udział w biegu nie wybiera)
Kilka dni przed startem lekkie zatrucie pokarmowe, ale we środę już pewnie stoję na nogach.
Wszystko zaklepane… nocleg, start, jesteśmy umówieni ze znajomymi.
W piątek rano ruszamy do Krempnej by odebrać moje pakiety i przetruchtać Wysokie. Założenie na Wysokie – 1,5h, spokojny trucht, bo bieg właściwy ma się odbyć dopiero jutro.
Po rozpakowaniu rzeczy ruszamy ok. 14:00 z miejsca noclegu na teren szkoły. Główna grupa startująca ruszyła o 14:00. Umawiamy się z Anią na kontakt telefoniczny jak zawrócę na szczycie. Ruszam około 14:15. Bez presji. Bez stresu. To tylko rozruch przed jutrem.
Zgłaszam start organizatorom. Zostaję odnotowany na liście i naprzód. Jak na bieg po trzech dniach przerwy jest dobrze. Nogi niosą. Przez chwilę nawet cieszę się, że sam ruszyłem to nie kusi by się z kimkolwiek ścigać, chociaż z tyłu głowy i tak jest myśl, że biegnę szybciej niż założenia. Pierwszych uczestników doganiam na końcówce asfaltu, przed skrętem na Żydowskie.
Dalej już szlak turystyczny. Kilka łyków wody na Żydowskich i dalej już tylko pod górkę. Górkę, którą pamiętam, aż za dobrze z zeszłego roku. Górkę, która w zeszłym roku pokazała mi, że jeszcze dużo czasu i przygotowań przede mną, by w miarę swobodnie biegać w górach. Tym razem to podbieg z krótkim podejściem. Wbiegam na szczyt. Armand Chorabik informuje mnie, że muszę tylko przekroczyć punkt pomiaru czasu i mogę wracać. Tak też robię. Ruszam w dół. Spokojnie. Zbiegając, przez głowę przelatuje myśl – „cholera nawet się nie rozejrzałem. Nawet nie popatrzyłem na widoki jakie rozpościerały się wokół. Teraz dopiero przełączam tarczę zegarka z godziny na tempo, by pilnować się i nie lecieć jak wariat.
Po kilkudziesięciu metrach w dół i około 35 minut od kiedy ruszyłem na trasę przypominam sobie, że obiecałem zadzwonić. Wyjmuję telefon z nerki. Szybka informacja – wracam na dół. Z drugiej strony słyszę śmiech Ani, która mówi – „kochanie, miałeś biec spokojnym truchtem :)”. Uspokajam ją mówiąc coś w stylu: „dobrze jest” i się żegnam. Chowam telefon. Punkt w tą stronę omijam bez zatrzymywania się. Droga mija szybko i jestem na mecie.
Średnia 5:30 właściwie bez zmęczenia upewnia mnie tylko w przekonaniu, że jestem dobrze przygotowany. Siedzimy na leżaczkach, rozmawiamy. Dzieci się bawią. Pani Małgorzata wita kolejnych zawodników, by nagle wywołać moje nazwisko i  poinformować, że zgubiłem na trasie dowód osobisty… No tak… Wyjmując telefon musiał wypaść mi dowód. Na szczęście się znalazł 🙂 Dziękuję dziewczynie, która go znalazła i wracam do swoich. Wieczorem chwilę oglądamy film wyświetlany na szkole, ale czas jest nieubłagany. Rano o 5:00 start. Trzeba się wyspać.
3:00 pobudka. Spaghetti mojej Ani 🙂
Posiłek przedstartowy sprawdzony nie jeden raz. Niemalże nieodłączny element większości biegów, jak choinka z Bożym Narodzeniem.
Jem i kładę się jeszcze na chwilę. Budzę dzieci upewniając się czy na pewno chcą iść na start… Chcą. Ogarniamy się i idziemy. Piotrek z Beti też. 4:55 jesteśmy pod szkołą. Lekka rozgrzewka, ostatnie przybite piątki, buziaki i chwilowo znikam w środku tłumu by zobaczyć moja rodzinkę za kilka dobrych godzin.
3… 2… 1… START! Poszli.
Zwarta grupą. Powoli tasując się, by na pierwszym podejściu rozciągnąć się znacznie bardziej niż w zeszłym roku. Po kilka metrów odstępu to takie minimum. Nikt nikomu nie depcze po piętach, mimo wszystko, ciągle grupa trzyma się razem. Początek dobrze zapamiętany z zeszłego roku.
W nogach czuć lekkie zmęczenie po  wczorajszym biegu, ale to nic poważnego. „Jutro będzie gorzej jak zrobię setkę” – myślę sobie. ;P
Lecimy. Pierwsze kilka podejść i zbiegów pozytywnie mnie nastraja. Biegnę za poprzedzającymi mnie biegaczami. Zbieg w kierunku Kątów. Pamiętam tą trasę z zeszłego roku… ale myślami jestem gdzieś daleko…
Do rzeczywistości przywołuje mnie głos Pawła Mindaka, który zbiegał kilka osób z tyłu -„gdzie Ty k  biegniesz?” 😀 Szybki podgląd na sytuację i faktycznie, …gdzie ja k biegnę? No za nimi… Dwie osoby przede mną skręciły, nie wiedzieć czemu w niewłaściwą stronę, a ja na autopilocie za nimi. Wołam, gwizdam, znowu wołam… Na nic się to zdaje. 100-150 metrów odległości sprawia, że nie zwracają na mnie uwagi. Powoli tracę nadzieję, że się uda ich zawrócić nie biegnąc za nimi… a przecież nie mam ochoty ich gonić… i w ostatnim niemalże momencie, tuż przed zakrętem, za którym by mi zniknęli z oczu, jeden z nich się odwraca. Krzyczę że źle pobiegli. Kiedy widzę że zatrzymali się i zrozumieli, lecę dalej na Kąty.
Ta sytuacja uświadamia mi, że nawet w tłumie jest szansa na zgubienie trasy przez zwykły owczy pęd.
Od tego momentu skupiam się na oznaczeniu trasy i lecę.
Wpadamy na Asfalt. Zarszyn, Desznica, później szlak przez Kolanin i dobiegam do punktu pod Ostrzyszem. Ekipa Rzeźnika bawi, uczy i karmi po mistrzowsku, zasypując kolejnych biegaczy pytaniami w stylu „przyjechaliście tu biegać czy się nażreć?” 😀
Uzupełnienie płynów i dalej w drogę.
SMS do Ani. „Pierwszy punkt 7:14”
Setka w limit. Taki był plan, choć powoli zaczynam się wahać ze względu na odczuwalny ból w śródstopiu, który towarzyszy mi już od pewnego czasu raz na jakiś czas.
O moich wątpliwościach też informuje Anię za pomocą SMS i ruszam w dalszą drogę. Staram się biec tak, by nie czuć bólu stopy udaje się. Selfie na Magurze i dalej.
8:31 jestem na 25km 1/4 trasy.
SMS do Ani „25km w 3,5 godz niby w limicie…siły są, chęci też”
Przez zmianę techniki biegu zaczynam odczuwać lekkie, na razie, skurcze prawej łydki. Żałuję że pod Ostrzyszem nie zjadłem czegoś solonego, ale do Wołowca coraz bliżej. Nadrobię te braki.
W Wołowcu jestem o 9:33 czyli pół godziny przed limitem. Właściwie nie mam ochoty jeść niczego z punktu. Wrzucam więc kilka mocno posolonych pomidorów. Wypijam kilka kubków izo. Uzupełniam cole i wodę w plecaku. Sprawdzam czas 9:44 16 minut do limitu. Trochę za długo tu zabawiłem, ale wszystko idzie zgodnie z planem.
Ruszam dalej.
Na 35km wyjmuję żel z plecaka, na który żołądek delikatnie rzecz ujmując nie reaguje najlepiej. Jak się po chwili okazuje, reaguje tak na kabanosy, jak i na słodkie rzeczy które mam. Zostaje mi cola i woda. Musi wystarczyć. W głowie mam punkt, na którym na pewno znajdzie się coś, co da się zjeść a nie będzie powodowało nudności.
Biegnę przed siebie. Raczej spokojnie. Pilnując tylko by średnie tempo utrzymać, aby zdążyć do Ożennej przed limitem 7h.
Gdy przekraczam Zawoję czuję już, że mój żołądek odmówił współpracy na dobre. Aby uniknąć mdłości każdy łyk coli popijam wodą. Dociera do mnie że mój stan jest trochę poważniejszy niż mi się wydawało.
Przebiegając kolejne potoki, za każdym razem nabieram wodę czapką wlewając ją na głowę. Chwile orzeźwienia i przyjemny chłód. Słońce zaczyna trochę dawać się we znaki.
Walczę z myślami. Dobiegam do dziewczyny, która kilka metrów przede mną, przekraczając jeden z potoków upada. Pomagam jej się podnieść. Pytam czy wszystko dobrze. Mówi że tak. Nie poobijała się, więc lecę dalej.
W głowie dwa głosy. Jeden to: -„bez jedzenia i z problemami z żołądkiem nie dasz rady”
Drugi: -„Nie przyjechałeś tu by ukończyć krótki dystans, przyjechałeś by zrobić setkę. Najwyżej zejdziesz z trasy…”
39km ok 10:22. 11km i ponad półtorej godziny. To zrobię, ale co dalej? Z każdym kilometrem decyzja zdawała się być tylko formalnością.
SMS do Ani:
„11:13 jeszcze 5km ciągle się waham” by po kilkuset metrach na 45km przegrać walkę psychologiczną z samym sobą.
Uświadomiłem sobie, że jeśli zdecyduję się na długi dystans, to będzie trzeba tak napierać jeszcze przez kolejne 50km. Ciągle pod limit. Gdybym dał radę coś zjeść, może by się udało. Wiedziałem że ciepły posiłek, który mógłby być zbawienny jest dopiero na 77km. Za daleko. Na zimno nie dam rady zjeść nic. Na samą myśl, było mi nie dobrze.
Odpuściłem limit. Zwolniłem bardzo, by 5km do Ożennej zrobić w ponad 45 minut. Planując mówiłem do Ani, że w 6,5h trzeba dotrzeć do Ożennej, by mieć lekki zapas czasu na resztę trasy. Nie miałem go. Gdy wbiegłem na punkt było około 4 minuty po czasie. Byłem chyba ostatnią osobą, która mogła pobiec długi dystans, ale decyzja już zapadła wcześniej. Lepiej ukończyć 65+ niż zejść na 80 czy 90km trasy.
-„Setkę mogę strzelić na mecie rzuciłem” w odpowiedzi słysząc:
-„Bardzo dobra decyzja”. Po tych słowach osoby zamykające długi dystans zostały wysłane do sprzątania trasy.
Na punkcie czekała Ania z dziećmi i Radzio – kuzyn. Chwilę porozmawialiśmy. Ponarzekałem na złe samopoczucie. Uzupełniłem płyny w plecaku. Całą resztę jedzenia, jaką miałem wyjąłem z plecaka wiedząc, niestety, że się nie przyda. Pożegnanie z Anią, dziećmi i Radziem i powrót na trasę „widzimy się na mecie, zostało trochę ponad 16km”
Przebiegam ulice biegnę na trasę. Lekki zbieg. Około 200-300 metrów dalej zatrzymuje mnie skurcz żołądka. Ból, który sprawił że zatrzymałem się i zgiąłem wpół, opierając łokcie na kolanach by przeczekać. Przeszło. Ruszam. Kolejne 500 metrów i to samo. Dobiega do mnie jakiś zawodnik. Pyta czy wszystko ok. Odpowiadam coś w stylu, że bywało lepiej. Jest źle, ale stabilnie 😉 i mówię by leciał swoje. Podejście. W normalnych warunkach całkiem fajny podbieg, ale nie tym razem. Głowa wyłączała się powoli. Nie bardzo kojarzę odcinek pomiędzy tegorocznym punktem kontrolnym, a tym z zeszłego roku. Przy okazji pisania relacji sprawdziłem. Około pięć kilometrów, z których nie potrafię przywołać zbyt wielu wspomnień. Musiało być ciężko. Dopiero przekraczając potok w pobliżu PGRu, w miejscu w którym był punkt w zeszłym roku poczułem się trochę lepiej mocząc po raz ostatni czapkę i koszulkę. Idąc i podbiegając przebrnąłem przez asfaltowy odcinek.
Jak na zbawienie czekałem na napis „ból to ściema!!!” na szczycie wzniesienia, i dalej do miejsca, w którym trasa skręca z asfaltu w pełnym słońcu do lasu. Tym razem Wysokie nie było tak łaskawe jak wczoraj. Było bezlitosne podobnie jak rok temu, choć nie miałem sił znacznie bardziej niż w roku ubiegłym i czułem się okropnie. Na szczycie krótka rozmowa z chłopakami, z którymi tasowaliśmy się przez większość trasy i wspólna fotka. Tym razem miałem okazję rozejrzeć się przez chwilę by podziwiać widoki. Ruszamy w dół. Kto ma siłę ten biegnie. Ja schodzę. Czułem, że mam zakwasy nawet na mięśniach, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia aż do tej chwili. Wysokie sponiewierało mnie po raz kolejny. Odcinek asfaltowy pokonany marszobiegiem. Zegarek rozładował się i wyłączył na ostatniej prostej. Mnie też już brakowało prądu. W końcu po nieco ponad 10 godzinach witam rodzinę, która czekała na mecie. Jeszcze tylko cudowny prysznic tuż przed meta i meta… Meta, na której w tym momencie zapanowało jakieś zamieszanie 😉 Chyba za sprawą pierwszego zawodnika z długiego dystansu, który dobiegł dobre kilka minut wcześniej.
Po krótkiej chwili dziewczyny wręczają medal piwo i wodę.
Wszystko nie ważne. Można się wreszcie spokojnie zatrzymać i wypić piwo Jurajskie, które jak i w zeszłym roku, smakowało niczym boski nektar.
W zeszłym roku byłem wcześniej, tym razem Rafał Kot był przede mną… skubany. 😀
Gdy Ania chcąc mnie pocieszyć mówi -„za rok przebiegniesz długi dystans”, bez zastanowienia odpowiadam -„więcej nie biegam, (tu pada też kilka słów, które nie nadają się do zamieszczenia w relacji) minimum przez najbliższy rok – dodaję. Robię przerwę po maratonie we wrześniu”.
Po zgraniu biegu z zegarka, okazało się, że zapisało się 66,66 km. Przypadek? Nie sądzę…pod koniec biegu było faktycznie piekielnie ciężko, jakby diabeł palce w tym maczał…
Kilka dni potrzebowałem, by w głowie znów zaczęła kiełkować myśl o powrocie na trasę Magurskiego za rok. Po nieco ponad tygodniu, ta myśl przeradza się powoli w pewność. Chcę spróbować w przyszłym roku.
Bo gdzie, jak nie tam?

Relację napisało życie i Maciej Wojnar 😉

Był rok 2018, to wtedy, po raz pierwszy w życiu, ukończyłem górski półmaraton. W ogóle jakikolwiek półmaraton. I to nie byle jaki, tylko ten konkretny – MaguRUN w Krempnej.

Była radość, była duma z tego, że jednak mogę, łez nie było, ale krew i pot owszem….
…ale była też ciemna strona tej radości. Jak mnie ten bieg zdewastował. Dojść do siebie nie mogłem dobre 2 tygodnie. Betonowe łydki, obtarcia, pogryzienia (pozdrawiam „Krempne Szerszenie” ). Ogólnie było słabo… ale takie motywujące słabo… słabo, które zrodziło tę myśl….
… „Za drugim razem będzie lepiej” …
I wiecie co?
Było!
Śniło mi się, że wbiegam na metę jakiegoś ultra, medal na szyję, owacje na stojąco, podchodzi Pani z mikrofonem i mówi: „Czas przestać marzyć, pora wstać!”…
I nagle w tle rozbrzmiewa jakaś mdła melodyjka, wszystko się rozmywa …. I ciemność… i sufit….
Sobota… 17.08.2019 4:30 rano….
Szybka zbiórka z łóżka, jajecznica z 3 jajek… szast prast, buciki, plecaczek, i na umówione miejsce. Jedziemy!
Jaki świat jest piękny o świcie!… aż przez chwilę pozazdrościłem tym co biegli dystans ultra. Ale tylko przez chwilkę! Przecież oni musieli wstać jeszcze wcześniej! W sobotę!
Jesteśmy! Od razu na parkingu znajomi z teamu! Idziemy po pakiety, kolejni. Wychodzimy z pakietami, kolejni. Uzbrojeni w numerki, czekamy na start, który notabene prawie przegapiliśmy.
3…2…1…
I ktoś wcisnął „Play”
Początek na spokojnie…
Pogaduchy z ludźmi, których na co dzień nie widać, nawet „sto lat” odśpiewane, bo ktoś miał urodziny dwa dni wcześniej. I tak minął pierwszy kilometr…
W takiej atmosferze jakoś nagle pod nogami brakło asfaltu, zaczęło się robić coraz bardziej stromo. Kto miał wyrwać do przodu to wyrwał, pora na mnie!
Kije w dłoń i cioram do góry. Co i rusz, ktoś się napatoczył, z kimś można było pogadać – za to chyba najbardziej lubię biegi przełajowe.
Leciały kolejne kilometry, kolejne podejścia, mijani kolejni ludzie i pojawiła się refleksja….
„Jak to fajnie być członkiem takiej społeczności. Ludzie idą w las, znikają wszelkie podziały na kierowników, dyrektorów, bezrobotnych, milionerów. Liczy się tylko to jacy jesteśmy naprawdę. Tu nie ma miejsca na udawanie i grę, tu każdy jest sobą.”
Dobra koniec pitolenia, bo ja tu bieg mam! Może by tak pobiec kawałek, a nie taka wycieczka krajoznawcza!
Gdzieś w okolicy 5 albo 6 kilometra teren zmienił się z typowo podejściowego na pofalowany….
I wtedy zdałem sobie sprawę, że odkąd odczepiłem się od grupy, podśpiewuję w kółko „Ofiarom trenera Klausa” Wiewiórki na Drzewie, dopasowując poszczególne wersy piosenki do sytuacji panującej na trasie.

„I pod górę, powolutku, marszem prosto, biegiem w dół
Ścieżka, strumień, połonina, Kolanin może być tuż tuż!”

Podbieg, zbieg, podbieg, zbieg, podbieg, zbieg… dobra nie mogę już, przejdę się kawałek…
Śmignął mnie jeden, drugi…. Eeeej no tak się bawić nie będziemy. Łyk izotonika i lecę…
I tak nagle skończył się pofałdowany teren, las i zaczęła się długa prosta w dół. Czyli coś, co puchate misie, takie jak ja, lubią najbardziej.
O…i zdjęcia robią! Uśmiechnij się, nie rób głupiej miny…yyyy…yyyy no dobra, może nie będzie wstydu (mhm, ta jasne)…. Zobaczymy za tydzień.

„…lecę w dół, w dół, w dół, w dół…”

Jak mi się dobrze leciało w dół. Nawet wyprzedziłem kilka osób! I jakiś piękny kościół mijałem! Aż się człowiek zatrzymać chciał, żeby zobaczyć, cyknąć zdjęcie… no ale niee…. niosły kopytka, oj niosły.

I doniosły… na asfalt. Taaak, terenowe buty i asfalt, i to pod górę… to jest coś co każdy biegacz przełajowy wręcz uwielbia.
Udrękę związaną z asfaltem umiliło mi jakieś zwierzątko gospodarcze, które najwidoczniej miało problemy gastryczne, bo pięknie obsmarowało rzadkimi plackami lewą stronę drogi. To co? Bawimy się w „lawę”?
I tak biegnąc zygzakiem między bobkami dotarłem do punktu, gdzie z asfaltu skręcało się z powrotem na szlak.

„Boli ręka, boli głowa, bolą plecy, boli noga, ale wyścig nadal trwa!”

Las…błotko… i co zrobiłoby szczęśliwe dziecko widząc jedyną błotnistą kałużę w obrębie kilometra? OCZYWIŚCIE, że się w tą kałużę wpakowałem po same kostki! Butki ufajdane, można tuptać dalej….
Spotykam człowieka idzie sobie, myślę zagadam, ile można w kółko śpiewać tą durną piosenkę.
Biegł pierwszy raz, twierdził, że trasa przyjemna nawet jest i fajna, że w sumie to już poza połową jesteśmy, to już praktycznie meta i najgorsze za nami…
Oj, on nie wiedział co go czeka za punktem żywieniowym… Nie chciałem chłopaka wystraszyć, to tylko powiedziałem, że profil narysowany na numerku startowym nie jest ani trochę przesadzony.
I tak zostawiłem tego nieświadomego biedaka i poleciałem pod górkę w stronę punktu. Chyba najbardziej upierdliwy kawałek trasy. Nie wzbudził mojej sympatii ani za pierwszym razem, ani za drugim. Długo, pod górę i nawet ładnych widoków nie ma. Z pomocą przyszła „wiewiórka”:
„Ścieżka, strumień, połonina, punkcik może być tuż tuż”
I pojawił się on. Punkt żywieniowy. Szybkie sprawdzenie stanu we flaszkach. Prawy ok., lewy pusto… tankowanie, arbuz, izotonik i w długą…

„Jeszcze chwila, i już meta
Ale co to, niech to szlag!
Znów na drodze coś wyrosło….”

…tylko to nie była połonina… ale to było równie złe.
To był on, taka „Magurska Caryńska” – Kolanin.
Chciałbym tu napisać, że całą drogę w górę leciał mi w uszach ten smutny fragment „Ofarom…”, ale na szczęście na mojej trasie znikąd wyrosła dwójka przesympatycznych ludzi. No dobra, po prostu mnie dogonili, ale nie chcieli wyprzedzać.
W fajnym towarzystwie, to nawet się narzeka wesoło. I tak sobie ponarzekaliśmy, że normalni ludzie, to w sobotę grilla palą, albo siedzą na ławeczce piją piwko. Poszli z rodzinami na spacer….
Ale nieeee, trzeba było wstać w środku nocy, siąść w auto, pojechać na koniec świata (bardzo ładny koniec świata!), ubrać się w jakiś spandex i w las z ludźmi sobie podobnymi….
….eh Ci normalni to nie wiedzą co tracą!

I tak dotarliśmy na szczyt. No cóż… radości po łacinie nie było końca, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Jest się na górze, to trzeba być na dole….

Pomalutku, pomalutku…srrrru… dobra, stoję, nie ma gleby.
O nie! Ja tu o pion walczę, a ktoś zza krzaka zdjęcia robi….. uśmiechnij się, nie rób głupich min….a dobra, po prostu się nie wypitol przed fotografem. Za już możesz.
Z racji, że na zbiegu od grupki się odłączyłem, to wrócił „Wiewiór”

„Walczę z tobą resztką sił, i nie będę płaczu krył
Lecę w dół, w dół, w dół, w dół….”

I doleciał z tą świadomością, że nic go już nie zaskoczy, że zna tą trasę… i sobie w spokoju pośpiewa „OTK” do mety….
Końcówka trasy naprawdę wynagradza trudy. Po prostu łagodny zbieg w dół, aż do samego końca.
„To już meta, to już meta!
W sercu radość! W ręku medal!
Aż kolorów nabrał świat!
I tak już od dwóch lat!”
Dobiegłem! Radość na mecie taka sama jak za pierwszym razem. Sukces! Nawet się okazało, że zmieściłem się w pierwszej setce! Kolejny sukces!

I czuję sam po sobie, jak ogromnego kopa dała mi ta zeszłoroczna myśl, że w tym roku będzie lepiej. Było lepiej, zdecydowanie. I to dzięki temu, że w zeszłym roku znajomy wyciągnął mnie na ten bieg.
Czy w przyszłym roku będzie lepiej? Czas pokaże.

Autor relacji: Przemysław Saj, 2019